Kiedy pierwszy raz obejrzałam wywiad z Agnieszką Osiecką, byłam pod ogromnym wrażeniem jej dziewczęcości. To był program “100 pytań do…” z 1989 roku i choć poetka miała wówczas 53 lata, to w jej sposobie bycia widać było wdzięk młodej dziewczyny. Ten wywiad jest zresztą bardzo przyjemny w odbiorze. Jego formuła zakładała, że zaproszony gość będzie odpowiadał na pytania publiczności, a te, jak łatwo się domyślić, dotyczyły nie tylko pisarstwa. Osiecka mogła dzięki temu nieco kokietować odbiorców, mówiąc na przykład, że “napisała strasznie dużo różnych bzdur” albo że rzadko wspomina o Marku Hłasce, bo “niewiele ma do powiedzenia”.

I kiedy patrzyłam na nią, siedzącą w studiu w obszernym swetrze, związanych włosach i z błyskiem w oku, to wydała mi się ujmującą dziewczyną z Warszawy, którą niby wszyscy dobrze znamy, ale ciągle się jednak wymyka. Wolną, zbuntowaną, młodą, jak zwykle młodą, ciągle jeszcze młodą.

_____________________

Tekst jest skróconą wersją transkrypcji podcastu. Całość możesz odsłuchać tutaj:

Poetessa Osiecka

Są takie książki, do których można przysiąść z marszu, bez przygotowania i bez żadnej wiedzy o autorze – i ten brak przygotowania w ogóle nie zepsuje nam przyjemności z lektury, ale są też takie, przy których ta wiedza jest wskazana. I Biała bluzka bez wątpienia należy do tej drugiej kategorii.

Co zatem warto wiedzieć o poetce, zanim sięgnie się po jej teksty?

Osiecka jest autorką ponad 2000 piosenek, które niemal każdy zna, chociaż nie zawsze wie, że to właśnie Osieckiej. Weźmy na przykład Niech żyje bal, jeden z najbardziej znanych tekstów poetki, napisany przez nią dla Maryli Rodowicz. Maryla wkłada w tę piosenkę tyle siły i pasji, że można odnieść wrażenie, że to wielki, radosny walc. Bańka jednak pęka, gdy wsłuchamy się w słowa i zaczniemy odkrywać, że to nie jest piosenka o tańczeniu, tylko o przemijaniu – i że jest w tym i szaleństwo, i melancholia, i jakaś przejmująca groza. 

Ten specyficzny sposób portretowania ludzi i emocji widać także w Białej bluzce. By go dostrzec, wystarczy przyjąć zaproszenie i z czułością rozbierać zdania, brać w dłonie każde słowo, oglądać je dokładnie pod światło i sprawdzać, co jest w jego głębi. Jakimi kolorami mieni się naprawdę.

“Biała bluzka” czyli historia pewnej wolności

Biała bluzka, tytułowe opowiadanie tomu wydanego pod takim samym tytulem, to proza, przy której można i zaśmiać się w głos, i wzruszyć, i przenieść się w czasie. Można też zyskać poczucie, że jest na świecie ktoś, kto też czasami bywa nieporadny i potrafi wszystko koncertowo zepsuć. Kto nie radzi sobie z rachunkami, mężczyznami, miłościami, rządem, urzędami ani życiem.

Opowiadanie ma formę listów pisanych przez dwa wcielenia głównej bohaterki, Elżbiety vel. Krystyny, która jawi się jako “dziewczyna półchora psychicznie, półśmieszna, półzabawna, półtragiczna.  Uwikłana w nieszczęśliwą miłość i niedole stanu wojennego. Z jednej strony szalona pijaczka,  wariatka ze słońcem we włosach, a z drugiej znakomicie ułożona pedantka” – tak przynajmniej opisała ją w jednym z wywiadów sama Osiecka.

Ten pakiet sprzeczności jest dużym obciążeniem, jednak nasza bohaterka próbuje jakoś sobie radzić – a ponieważ jest nadwrażliwa, neurotyczna i trochę roztrzepana, to cały czas pakuje się w rozmaite kłopoty. A to traci pracę, a to gubi torebkę, a pamiętajmy, że jest stan wojenny i młoda dziewczyna bez dokumentów jest – delikatnie mówiąc – podejrzana.

Elżbieta kompletnie ignoruje to, że rzeczywistość wymaga od obywateli podpisów, kartek, stempelków, pieczątek, że aparat władzy ma swoje paranoje i że trzeba się im podporządkować. Ona podporządkować się nie chce. Woli beztroskę, zabawę, znika na całe noce, a kiedy opowiada rano Krystynie co też jej się znowu przydarzyło, to można mieć wrażenie, że to albo strumień świadomości albo sen wariata.

I właśnie – Krystyna, czyli ta roztropna wersja naszej bohaterki, do znudzenia przypomina Elżbiecie: załatw podpis, oddaj pieniądze, idź do urzędu, wyprasuj białą bluzkę. Punktuje jej po kolei rzeczy do zrobienia, na co Elżbieta odpowiada: Droga Kristesso, moja ty kurko-kuraturko, psinko ty moja, piczko zasadniczko, dziś jest cudowny dzień na załatwianie różnych rzeczy. Mój ulubiony dzień: środa! – po czym oczywiście niczego nie załatwia.

Elżbieta jest zresztą gadułą, ale to jej gadulstwo jest bardzo poetyckie i takie właśnie “dziewczyńskie”, więc czytając jej listy czujemy się jakbyśmy siedziały z przyjaciółką w kawiarni i ona nam właśnie opowiadała o swoich miłosnych perypetiach. O tym, że ze znajomymi zastanawiała się, czy nie zająć się prostytucją albo że w imię miłości postanowiła zrobić kurs ślusarza. Możemy też sobie wyobrazić, że tą przyjaciółką jest sama Osiecka, bo Elżbieta wydaje się do niej podobna.

Jerzy Urban napisał kiedyś, że Agnieszka jest najciekawszym towarzystwem, jakie można mieć w Warszawie i że kiedy mówi, wszystko w jej opowieściach, ma stosowne proporcje, kulminację, pointę i starannie rozmieszczone olśniewające spostrzeżenia. Elżbieta też jest taka. Chcemy z nią iść potańczyć na imprezie, ale chcemy też, by ona nam potem o tej imprezie opowiedziała, bo opowiada wspaniale. 

I wszystko byłoby tu szalone i radosne, gdyby nie ten bal, o którym wspomniałam we wstępie. Bo obok tej miłości, pijackich monologów i nocnych zabaw jest cała beznadzieja lat osiemdziesiątych, z ich biurokracją, rozpaczą i przytłaczającym poczuciem niemocy. To wszystko razem plus lekkomyślność naszej bohaterki prowadzi do zakończenia, które jest zaskakujące i którego oczywiście nie zdradzę. 

Zdradzę za to sekret bohaterki na udany wieczór i na wyciskanie z życia ile tylko się da. To są takie słowa, którymi mogłaby nas utulić właśnie przyjaciółka – Osiecka:

My nie z soli, tylko z roli. Boli, oj jak boli. Andrzej Boboli. Znam ja tego Andrzeja. Jesteś moim wszechświatem, a potem zdzwonimy się. Daj spokój, głupiątko. Rozejrzyj się po świecie. Patrz, jaki przyjemny wieczór, temat dla świerszcza, obrazek znad kominka, migdałek pieczony. Maleńki kieliszek wiśniówki, gorąca herbata i spać.