“Pełnia lata” Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej to debiut zasługujący na uwagę. Może nie doskonały i nie zawsze w punkt, ale z pewnością napisany sprawnie i z pomysłem. Czwarta strona okładki daje następującą zapowiedź:
“Pełnia lata” to zbiór krótkich próz poetyckich, liryczny zapis myśli i wrażeń, plastyczne przedstawienie ulotnych, wspaniałych chwil: pływania w morzu, całonocnych tripów na kwasie, patrzenia przez okna domu na wiekowe fasady weneckich budynków. Proza ta przenosi na południe Europy, wyraża straszny, niemożliwy do opisania smutek z powodu kruchości życia, stanowi żywy, momentami psychodeliczny opis wiosny i lata 2020 roku.
Całość to dwadzieścia pięć szkiców podzielonych na dwie części: wiosnę i lato. Już pierwsze strony “Pełni lata” przynoszą nam istotne wskazówki interpretacyjne: jest motto zaczerpnięte z Sylvii Plath, jest “Orlando” Virginii Woolf, a wokół tego krążą muchy, udziela się klimat rozkładu. Jest duszno, cicho, nieprzyjemnie. Książkę otwiera “Pandemia” – jeden z najlepszych szkiców tomu, soczysty, rytmiczny, efektowny, ale nie przeszarżowany:
Naćpana rozmawiałam ze zmarłymi. Usiedli przy kuchennych stołach, otworzyli przeładowane lodówki. Pyliła topola, herbata kapała na obrus, bzyczały owady. Patrzyłam przez okno na błotniste po nocnym deszczu podwórko, zbudzone wiosennym ciepłem robacznice, wplecione we włosy kokardy, kobiety, które wychodziły na rześki poranek. Umarli przypominali wydłużone postacie malowane przez Picassa. Z niemożliwym do opisania żalem odeszli o świcie, poszli za krzyżem, za czarnymi chustami podwiewanymi przez wiatr, po pokruszonych kościach.
Język tych pierwszych rozdziałów jest skondensowany i gęsty niczym w poezji. Buduje melancholię i grozę, ale jest to groza nęcąca, zapraszająca, by zapadać się w nią coraz głębiej. Przewodnikami w tej podróży ku śmierci są owady, głównie muchy. Obserwujemy ich ruch, bezruch, zamieranie i wiosenne powroty do życia. Patrzymy, jak zastygają na owocach, na trupach, na biodrze, jak uporczywie nękają nas obrazem śmierci.
I właśnie te owady zdradzają pierwszy problem: autorka rozmieszcza je starannie i tak gęsto, jakby układała je w rozdziałach pęsetą. Czytając po raz kolejny o bzyczeniu owadów, zadałam sobie pytanie: do jakiego czytelnika skierowana jest ta proza. Literaturoznawca bez trudu rozpozna tu motywy wanitatywne, ale zabraknie mu lekkości i zniuansowania motywu. Z kolei pozbawiony tych kontekstów czytelnik może mieć wrażenie przytłoczenia, bo owady (traktuję je tutaj jako symbol stylu autorki) choć opisane ciekawie, w tym natężeniu zaczynają być męczące.
By wyjaśnić mój problem z owadami – a właściwie: z powierzchownością tych impresji – wrócę do patronek “Pełni lata”: Sylvii Plath i Virginii Woolf.
W pisarstwie tych autorek często mamy pułapki: obrazy, które po chwili okazują się iluzoryczne. Widać to zwłaszcza u Woolf. Gdy już nam się wydaje, że rozumiemy każdy fragment dzieła, na które patrzymy, ono rozpada się na naszych oczach i odsłania własną karykaturę, a w najlepszym wypadku: ledwie dostrzegalną skazę. Coś, co wzbudza niepokój, zaburza rytm, nie pasuje i dręczy. Pawlik – Kwaśniewska próbuje odtworzyć ten schemat. W jej słowach widać zarówno świetną znajomość takiej prozy, jak i precyzję stylu. Wszystkie komponenty “Pełni lata” są rozplanowane, przemyślane, wystudiowane, jakby układane pod tekst idealny. Owady, akweny, muzea, krzyże, owoce – te ostatnie opisane w oszałamiający sposób:
Poukładałam na stole słodkie, lekko nadpsute owoce, poprzecinałam nożem skórki i wodniste tkanki, palcami wybrałam pestki. Byłam niczym renesansowy medyk pochylony nad operowanym chorym. Zafascynowana patrzyłam na pofalowane pestki brzoskwiń – resztki po życiu – i pofalowane nasiona, które obiecywały trwanie lub ponowne narodziny.
Do tego dobra kompozycja, z biblijnym cyklem życia i śmierci, którego początkiem jest Zwiastowanie – jakże by inaczej: Antonella da Messiny. Sztuka pojawia się tu gęsto, choć nieprzypadkowo. Dyskretnie uzupełnia rzeczywistość albo niemal jawnie z niej szydzi. Czasem jest jej za dużo (choć czy może być “za dużo” baroku?), częściej – budzi niedosyt, tak jak w rozdziale Mère et enfants jouant, wspaniałej ekfrazy obrazu Picassa.
Proza poetycka ma to do siebie, że zwykle wymaga od odbiorcy zrobienia dwóch kroków wstecz, popatrzenia kontekstowego na całość i zastanowienia się, w jakim punkcie tego krajobrazu tkwi podmiot mówiący. Czy jego przeżycia jawią się jako prawdziwe i czy są na tyle uniwersalne, by móc odnaleźć w nich siebie. Pawlik-Kwaśniewska inicjuje to spotkanie z odbiorcą, ale gdy tylko on zbliża się do sedna, oddziela go szybą, nie pozwala na choćby jednorazowy poryw serca.
Czytana fragmentami, szczególnie z pierwszych rozdziałów, przykuwa uwagę i momentami zachwyca, ale zestawiona z dajmy na to “Opowieścią dla przyjaciela” Haliny Poświatowskiej, a więc prozą poetycką o podobnym zabarwieniu – wypada powierzchownie. Za dużo w tym motywów, a za mało życia.
Umieranie
Jest sztuką tak jak wszystko.
Jestem w niej mistrzem.
pisała Sylvia Plath. Weronika Pawlik-Kwaśniewska też trenuje tę sztukę, rozpisując aurę śmierci na szczegóły. W pewnym momencie wyznaje, że pisanie przybliża i odsuwa śmierć, jest jednocześnie obsesją i remedium na ten stan. Śmierć czai się w każdym słowie, a w finale wybrzmiewa namacalnie, choć jest w tym zamknięciu coś szokującego.
Godzinami czekałam na szpitalnym łóżku. Byłam niczym trawiony rozkładem owoc i przeznaczona do wypatroszenia ryba (…) Śmierć nastała, kiedy ucichły cykady.
I znów: to wciąż impresja. Widzę rozkładający się owoc tak, jak widzi się martwą naturę. A chciałabym poczuć te brzoskwinie czy śliwki, chciałabym widzieć jak autorka je chwyta, rozgniata, podchodzi do czytelnika i z zaskoczenia plami mu ubranie. Chciałabym szoku, emocji, wspólnoty doświadczeń, bólu, nadziei i uwodzenia słowem. Jest tu na to wszystko przestrzeń, a pewność stylu i erudycja autorki dają wielkie nadzieje na kolejne tomy literackie.
Weronika Pawlik-Kwaśniewska, Pełnia lata, wyd. Poesis 2023