Nie znalazłam żadnej negatywnej opinii o tej książce. “Wstrząsająca, poruszająca, gniewna”, tak się o niej pisze – i to wszystko prawda, jeśli mówimy o tym, co stanowi trzon: dziennik umierania ojca, chorującego na raka trzustki. Obok tego są jednak partie, które mogłyby zostać wykreślone bez szkody, a może nawet z korzyścią dla całości.
Pakuła ma świetne wyczucie słowa, nie można mu tego odmówić. Potrafi celny, błyskotliwy, czuły, ironiczny. Gdy opowiada o tym, jak przebiega choroba ojca, jak wielkie i bezsensowne jest jego cierpienie, jak się właściwie wyczekuje śmierci, bo tylko ona może położyć temu kres – te zapiski są przeszywające. Najgorsze jest to patrzenie i poczucie bezradności. Choroba odbiera człowiekowi godność, rozmontowuje go na pozbawione siły elementy, które są coraz słabsze i słabsze, aż w końcu przestają po kolei działać. Jest niemoc, ból i cała ta fizjologia, początkowo krępująca, potem już tylko potęgująca poczucie bezradności. A my patrzymy na naszych bliskich, nie możemy im pomóc, raz płaczemy, raz mamy głupawkę – niestety wiem co mówię.
Pakuła oddał słowami to, co wydawało się niewyrażalne. Dużo jest w tym tekście nieoczekiwanej czułości, jak choćby zapis nocy umierania, gdy członkowie rodziny chcą ochronić siebie nawzajem, więc każdy wie, że ojciec nie żyje, ale nie mówi innym, by w tym wyczerpaniu chociaż trochę odpoczęli.
I jeszcze na plus: okładkowy motyw z dębem Bartkiem, podpieranym upiorną konstrukcją, byle jak najdłużej utrzymać go przy życiu.
To, co psuje ten obraz, to wszystkie niepotrzebne naddatki. I nie chodzi mi nawet o wpleciony tekst dramatu (aż 80 stron!), gdzie Stanisław Lem i Philip K. Dick toczą absurdalne rozmowy, bo to jest ciekawe i dobrze napisane. Chodzi na przykład o wielokrotnie powtarzaną krytykę kościoła, Bosaka, prezydenta Dudy, “oszołomów, jebanych biskupów i kościółkowych debili”, które nawet osoby ze zbieżnością poglądów, będą irytowały i nużyły. Ta publicystyka jest toporna, męcząca i nieudana. Co więcej: sprawia, że niezręcznie jest polecić tę książkę osobom, którym być może sam tekst o chorobie i żałobie by pomógł w mierzeniu się z rzeczywistością, ale nie ukrywają swoich sympatii do kościoła i partii rządzącej.
I jeszcze jedna rzecz. Wiele recenzji (czy: opinii) podkreśla, że w prozie Pakuły “nie ma grama stylizacji”. Nie zgadzam się z tym. Autor bardzo zadbał o swój własny wizerunek, bo czemu innemu mają służyć zapiski: “Piękne są te nowe przekłady Gabriela Borowskiego. Chociaż jestem fanem Pessoi według Charchalisa, uważam, że Borowski daje radę”. Czy w dzienniku dla siebie zapisuje się takie rzeczy? Nie. Czy w dzienniku do druku ekspozycja diarysty powinna być tak widoczna? Tak, to główna cecha dziennika – ale to jest właśnie stylizacja. Może po prostu, zwiedziona recenzjami, oczekiwałam tego, co w nich obiecywano: że to nie jest typowy dziennik, tylko dziennik cierpienia i żałoby, mocny głos przeciwko eutanazji. A to jest typowy dziennik, stąd wiele osobistych wątków, które albo są nużące (cała rozdział z opowieścią prababci), albo nawet żenujące.
Jeśli ktoś mierzy się z bezradnością w obliczu cierpienia i umierania bliskiej osoby, a jednocześnie potrafi omijać niepotrzebne fragmenty, będzie tą prozą usatysfakcjonowany. Innym polecam natomiast spektakl pod tym samym tytułem, bo tam nie ma tych niepotrzebności, a sam tekst, podawany z desek teatru, wiele zyskuje.