Kiedy Madame Chauchat wchodziła do jadalni, Hans Castorp słyszał zawsze trzask otwieranych drzwi. Były to drzwi oszklone, więc ich dźwięk był podwójnie nieprzyjemny i Hans aż się wzdrygał na samą myśl o tym, że można wchodzić tak niezgrabnie. Co więcej, Madame zawsze się spóźniała. Tego dnia też się spóźniała, więc Castorp nie mógł już utrzymać nóg w spokoju, był zniecierpliwiony, całym sobą czekał i ciągle zerkał w stronę oszklonych drzwi, wiedząc, że już za chwilę jego ciało przejdzie dreszcz, że krew odpłynie mu z twarzy i że za moment jego emocje wybuchną. I tak się zawsze zdarzało.
Chyba każda osoba, która kocha literaturę, ma w domu taką książkę, którą bardzo chciała mieć na półce w swojej biblioteczce, a potem – mimo szczerej chęci i początkowego entuzjazmu – nigdy po nią nie sięgała. Dla mnie taką książką przez bardzo długi czas była “Czarodziejska Góra” Thomasa Manna. Odkąd wiele lat temu dowiedziałam się o jej istnieniu byłam przekonana, że muszę tę książkę przeczytać, zresztą niemal od razu ją dostałam, ale zamiast do niej zajrzeć, czytałam zupełnie inne rzeczy.
I wiem, że z jednej strony było to powodowane jej wielkością, bo jest to książka dość obszerna, ma dwa tomy. A z drugiej – jej aura wielkości tworzyła w moim odczuciu pewien dystans, właściwy lekturom uznanym za arcydzieła literatury światowej. Wydawało mi się, że skoro jest to pozycja wybitna, to jej czytanie wymaga odpowiedniej oprawy, właściwej pory i miejsca, a przede wszystkim – odpowiedniego przygotowania i nastawienia. I to z kolei sprawiało, że ten “odpowiedni czas” nigdy nie nadchodził. Mogłam przeczytać kilkadziesiąt książek spoza listy, a te “wybitne” wciąż stały na półce i czekały na swoją kolej.
Wszystko zmieniło się, gdy poszłam na studia literackie, gdzie podstawą organizacji czasu była publikowana na początku semestru lista obowiązkowych lektur. To dało zupełnie inną perspektywę, bo czasu na czytanie mieliśmy bardzo mało, a książek – bardzo dużo. Nie było więc sensu zastanawiać się na tym, czy dany moment jest właściwy na “Czarodziejską Górę” czy może raczej na “Proces” Kafki – lepiej było brać te tomy i czytać po kolei.
_____________________
Tekst jest skróconą wersją transkrypcji podcastu. Całość możesz odsłuchać tutaj:
“Czarodziejska Góra” została wydana niemal sto lat temu, w 1924 roku. Jej głównym bohaterem jest dwudziestotrzyletni Hans Castorp – młody inżynier, Niemiec, który przyjeżdża do sanatorium „Berghof” w szwajcarskim Davos. Celem wizyty są odwiedziny chorego na gruźlicę kuzyna Hansa – Joachima. Sam Castorp jest natomiast zdrowy i nie potrzebuje kuracji, chce co najwyżej pooddychać świeżym powietrzem i nabrać nieco sił, by zregenerować się po trudnych egzaminach zawodowych.
Bohater planuje zostać w Davos trzy tygodnie, podkreśla to zresztą już w jednym z pierwszych dialogów z Joachimem. Tymczasem – nieoczekiwanie nawet dla samego siebie – zostaje w sanatorium aż siedem lat. Zaczyna żyć jak typowy kuracjusz, a więc w stałym rytmie: śniadanie – spacer – obiad – werandowanie i z ciekawością odkrywa, że czas “na górze” płynie zupełnie inaczej niż czas “na dole”. Ta opozycja góra-dół jest bardzo silnie zaznaczona i oczywiście zawsze przemawia na korzyść życia w Davos.
Jak to się dzieje, że Castorp zostaje w Davos na tak długo? Po pierwsze, dyrektor zakładu – doktor Behrens przekonuje Hansa, że ten powinien poddać się badaniom, gdyż wygląda dość anemicznie. Wyniki okazują się nie najlepsze, co daje pretekst do długotrwałej kuracji. Po drugie i ważniejsze, bohater rozsmakowuje się w swoim nowym życiu i wcale nie ma ochoty z niego rezygnować. Hans od początku jest zaciekawiony tym, jak wygląda sanatoryjna rzeczywistość i kto właściwie ją tworzy, bo przecież kuracjusze Davos to bardzo barwna, międzynarodowa grupa. A przy tym wszystkim urzeka go atmosfera, w której stale obecne widmo śmierci sprawia, że czas biegnie inaczej, dając przestrzeń do rozmyślań o tym, co właściwie jest ważne.
A skoro jesteśmy przy pacjentach, to wspomnę o dwóch najsłynniejszych, którzy wyznaczają rytm wydarzeń. Pierwszym z nim jest Lodovico Settembrini – włoski literat, który urzeka Hansa urokiem i erudycją. Z nim obcujemy przez cały pierwszy tom, w drugim natomiast poznajemy jego rywala – jezuitę Leona Naphtę, którego zakon wysłał do Davos na leczenie. Dysputy tej dwójki, a właściwie słowne pojedynki są bez wątpienia jedną z najciekawszych partii “Czarodziejskiej Góry”, choć przyznam szczerze, że na początku nieco się ich bałam, zakładając, że będą męczące – bo ileż można śledzić spory o naturę ludzką, kształt państwa, kondycję świata, rolę Kościoła, a właściwie: o wszystko. Tak się jednak nie dzieje, gdyż Mann wyposaża swoich bohaterów w brawurowe narzędzia ironii, przez co całość jest nie tylko pasjonująca, ale momentami groteskowa i zwyczajnie zabawna.
Hans przygląda się tym pojedynkom – ich rolą jest zresztą to, by zrobić wrażenie przede wszystkim na nim – i daje się im porwać. Są dla niego wielką intelektualną przygodą i ważnym powodem, by zostać w sanatorium. On, młody człowiek, czysty jak biała kartka, pozwala by na tej kartce pojawiało się coraz więcej refleksji i by one kształtowały rodzącą się na nowo tożsamość, przeciąganą raz na stronę Naphty, raz – Settembriniego. Momentami przypomina to średniowieczny moralitet, w którym diabeł i Bóg walczą o duszę bohatera, choć nie do końca tutaj wiadomo, kto miałby być diabłem, a kto Bogiem.
Nakreśliłam zarys tematu, pora zatem zapytać: dlaczego właśnie ta książka? Co sprawia, że stale do niej wracam i polecam ją jako jedną z najważniejszych książek w życiu?
Po pierwsze – rewelacyjny Mann
Tę książkę się po prostu bardzo dobrze czyta. Jest napisana świetnym językiem i wbrew pozorom nie ma w niej ani patosu, ani przerysowanej formy. W scenie otwierającej, gdy Hans przyjeżdża do Davos, mamy na przykład pędzące na bobslejach zwłoki, więc od razu możemy założyć, że nie będzie tu śmiertelnej powagi ani uświęcania choroby, tak jak było chociażby w romantyzmie. Tu przy okazji polecam esej Susan Sontag, wybitnej intelektualistki amerykańskiej: “Choroba jako metafora”. Sontag pisze w nim, że w obliczu gruźlicy zdrowie wydaje się czymś banalnym, wręcz wulgarnym. Thomas Mann podejmuje ten wątek, ale robi to w sposób kpiący, dając do zrozumienia, że gruźlica nie jest dla wybrańców, tylko dla mas – i że pomiędzy jednostkami wybitnymi znajdują się także osoby wulgarne, niedouczone i dość prymitywne w obyciu.
Po drugie – kopalnia myśli
“Czarodziejska Góra” to niezrównana uczta intelektualna. To prawdziwy przywilej mieć w ręku coś, do czego można wielokrotnie wracać i za każdym razem odnajdować nowe sensy. Sam autor polecał zresztą czytać tę książkę co najmniej dwukrotnie, by zrozumieć choć większość z tego, co chciał nam przekazać między słowami.
Co więcej, niemal na każdej stronie mamy pozornie proste zdania, do których chce się wracać i które chce się zapamiętać na dłużej:
Złośliwość to duch krytyki, a krytyka rodzi postęp i uświadomienie.
Czekać to znaczy czas odczuwać nie jako dar, ale jako przeszkodę.
Czy można dojść do czegoś w życiu (…), jeżeli nie ma się nawet dość siły woli, aby nie spóźnić się na obiad?
A przy tym wszystkim Mann często mówi głosem Goethego, Freuda albo odwołuje się do niemieckich filozofów, takich jak Nietzsche, więc jeśli ktoś lubi intertekstualność tego typu, to będzie miał podwójną przyjemność z lektury.
Po trzecie – wielowymiarowość
Gdy pierwszy raz czytałam “Czarodziejską Górę”, skupiłam się przede wszystkim na kronice życia gruźlików, bo to ciekawiło mnie najbardziej. Nie tylko ich specyficzny rytm dnia, ale także potrawy, zwyczaje, indywidualne dziwactwa, które czyniły pacjentów wyjątkowymi i ważnymi. Drugim razem zwróciłam uwagę na filozoficzny pojedynek Naphty i Settembriniego. Trzecim – na to jak wyglądała Europa w przededniu Wielkiej Wojny.
Nastroje w sanatorium oddają nastrój panujący na starym kontynencie, co widać szczególnie w rozdziale “Wielkie rozdrażnienie”. Jego akcja toczy się w 1913 roku i – jak wskazuje tytuł – na każdym kroku widać przejawy napięć i niepokoju. Pacjenci wdają się w regularne bójki, grupa Polaków wymierza sobie policzki w imię sprawy honorowej, jest to też czas wielkiego pojedynku pomiędzy dwójką wiodących bohaterów, o których wcześniej wspominałam. To wszystko składa się na to, co Niemcy określają słowem zeitgeist, czyli duch epoki. Mann po mistrzowsku oddał w tej powieści siłę, z jaką nastroje społeczeństwa rezonowały z ówczesną sytuacją w Europie.
Po czwarte – historia wielkiego romansu
“Czarodziejska góra” ma wspaniały wątek erotyczny, wpisany w nietypowy trójkąt, a właściwie: w dwa trójkąty. Stałymi figurami są tu Hans Castorp i Kławdia Chauchat, o której wspomniałam na samym początku. Kławdia jest Rosjanką, kobietą bardzo magnetyczną, w typie famme fatale. Porusza się hałaśliwie, choć przy tym niemal nic nie mówi, nosi czarne kreacje i obgryza paznokcie. Hans jest nią oczarowany, ale co ciekawe, to uczucie nie tyle się w nim rodzi, co mu się przypomina, bo Castorp miał już kiedyś podobną miłość. Wtedy, przed wieloma laty, romans z ukochaną osobą rozegrał się jedynie w głowie bohatera, a jego największym realnym aktem było pożyczenie ołówka. W sanatorium Hans powtarza ten gest, a później, w Noc Walpurgi wyznaje Kławdii miłość.
Nie chcę zdradzać tutaj zbyt wiele, nieco więcej opowiedziałam w nagranym podcaście. Najlepiej po prostu sięgnąć po tę książkę i poznawać świat Davos tak, jak zrobił to Hans Castorp – z ciekawością i otwartym umysłem. Z chęcią zrozumienia tego, co dzieje się za drzwiami sanatorium, z niespiesznym pragnieniem dołączenia do wybranego stołu. Czytać niespiesznie i odkrywać, że w świecie wyznaczonym przez rytuały człowiek ma naprawdę czas o tym, by pomyśleć – o życiu, o śmierci, o celach, o przemijaniu.
I chyba o tym właśnie jest “Czarodziejska Góra”. O tym, żeby nie przegapić czasu, jaki jest nam dany. I żeby też nie przegapić… życia.