Sylwiczny tom Darka Cvijetića – pisarza i poety z Republiki Serbskiej, wchodzącej w skład Bośni i Hercegowiny, to wybitny i niebywale przejmujący zapis wojny na Bałkanach. W trzydziestu odrębnych rozdziałach z pogranicza poezji i prozy Cvijetić szuka odpowiedzi na pytanie o źródło i granice zła, dźwiganie pokoleniowej traumy, a także: sens słów.

***

W renesansowej wizji świata niebo było podzielone na dwie sfery. Tuż ponad naszymi głowami znajdowało się zmienne, osiągalne i przez to niedoskonałe powietrze. Nad nim – doskonały eter. Nieosiągalny dla śmiertelników i niezniszczalny, z wędrującymi po nim siedmioma gwiazdami. Był nawet taki łaciński poemat z 1629 r.: Septem sidera czyli właśnie “siedem gwiazd”, przypisywany Mikołajowi Kopernikowi. Choć na poziomie dosłownym zawierał rozpisane na siedem etapów dzieje oczekiwania, przyjścia na świat i pełnego cudów życia Jezusa Chrystusa, to na poziomie metaforycznym miał ponadczasowy sens: kierował nasz wzrok ku niebu, by w nim szukać światła i nadziei:

Pociesz śpiesznie strapionych! daj nam Twego chleba, 
O to Ciebie, Dziecino, w pokorze błagamy; 
Spojrzyj przecie na ziemię z wysokiego nieba, 
Przyjdź koić troski ziemi, otwórz szczęścia bramy.

Chrystus, jako ten, który zasiada ponad mocnym firmamentem nieba, ma moc otwierania go i zsyłania śmiertelnikom swoich łask: pocieszenia, ukojenia, a w godzinie śmierci – wyzwolenia od bólu i zabrania do szczęścia bram. Ten sam “Jezus malusieńki, który miał na pewno pejsy i loki” pojawia się w tomie Darka Cvijetića. I motyw patrzenia w niebo też się w nim pojawia. Nie jest to jednak gest kontemplacji czy zachwytu, ani nawet zerkanie w odwiecznym porządku ziemia – niebo. Niebo wskazywane przez Cvijetića jest ostatnim ratunkiem, na które patrzy się nie z ziemi, ale już z piekła.

Trzydzieści mikroopowieści zabiera nas wgłąb myśli bohaterów, doświadczonych okrucieństwem wojny w Bośni i Hercegowinie. Dla każdego ta wojna jest czymś innym, wymusza inną ofiarę. Matki udręcza myślą, że to one wysłały synów na wojnę. Ojcom miesza zmysły, bo widzą bezsens bratobójczej walki. Płacząc, próbują tłumaczyć, że “wszyscy są nasi, tylko się nawzajem zabijają (…) że płynie nas krew wymieszana z głuchoniemym prochem, że ten proch jest łatwopalny i ciężki jak zdeptana ziemia”. Traumy trwają przez pokolenia i nie kończą się wraz z wygaszeniem walk: poczucie wykorzenienia, przymusowa emigracja, konieczność przystosowania do nowych reguł świata nie opuszczą bohaterów już nigdy.

Z rwanych historii wyrastają obrazy trudne do uniesienia: żołnierza, który holując zabitego przyjaciela orientuje się, że ściska w dłoni jego rękę, ale ciało zostało pod murem. Kapitana strzelającego serią z karabinu do przechodzącej chodnikiem staruszki. Młodych ludzi, u progu życia, którzy złamani okrucieństwem i dogłębnie poranieni, nie mają już siły szukać “minuty nieba”. Wkładają w usta granat, przymierzają pętle, przykładają pistolety do skroni. Byle tylko urwał się ten zapętlony film. Byle tylko ucichły w głowie krzyki.

“Kiedy mi powiedziałeś, żebym patrzyła w niebo każdego dnia przez minutę… Jakie to piękne. Nigdy czegoś takiego nie słyszałam. Nigdy nawet nie spotkałam kogoś, kto patrzy w niebo każdego dnia przez minutę…”

– tak pisze Muzułmanka Senka w liście do Boto. Cvijetić wmontował ją w rodzinną historię, by przechodzącym przez piekło wskazać promień nadziei. Ktoś jest, ktoś czeka. Istnieje coś więcej niż śmierć. I tak oboje patrzą w niebo, ostatnią rzecz jednoczącą mieszkańców nieistniejącej Jugosławii, niebo wspólne dla wszystkich, bez względu na nowe podziały. Niebo obnażone, oniemiałe, niebo w kolorze obdartego z kory drzewa. Patrzenie w niebo to tęsknota, ale też wypatrywanie ostrzału, bo niebo mieści niemoc i nadzieję, śpiewające ptaki i skłębiony proch. Niebo wzywa, wyznacza drogę, rozbraja, odmierza czas.

“Tą drogą się przychodzi. Tą drogą odchodzi. Tą drogą się wraca.
A na tej tylko się stoi.” – tak mawiała przecież babcia Hana. A w innym rozdziale takie słowa:

“Trzeba słyszeć, jak zegar oddzwania zabójcy, kiedy przenosi Milenka z grobu do grobu, bagrownicą wsypując w niebo łyżkę ziemi. Bo są krety, które nie wiedzą o istnieniu kwiatów nad sobą, o cierniach, tylko je pokonują; zaraz by się chciały dostać do nieba. Ale tak się nie da, ponieważ ziemia pomiędzy jest niczym trzustka – trawiennym gruczołem, który kwiatu dostarcza cukier, a pankreację świata sprawdza na jednej minucie żebra.”

Pomiędzy ziemią a niebem jest jednak coś jeszcze: podłoga. To ona pojawia się w sennych koszmarach, w których Darko układa na kanapie ciało zmarłego ojca. Sam kładzie się na podłodze, by czuwać przy umarłym, ale ten zamiast leżeć, uporczywie zmienia pozycję. Gdy po raz kolejny Darko krzyżuje mu ramiona, ojciec wstaje i pyta syna, czemu ten śpi na podłodze. Bo i właśnie: czemu? Śpiący na podłodze leżą na niej skuleni. Bez poduszki, bez koca, gotowi w każdej chwili się poderwać i biec. Spanie na podłodze to niewygoda, zimno i strach, dlatego kiedy ojciec pyta, jego zdanie ma posmak czułości. Dlaczego synu na podłodze śpisz? Te słowa będą wracać jak refren, namiastka troski w nieludzkim czasie grozy i krwi.

Czułość to też figura matki, szkicowana w różnych odcieniach. Przejmujący jest w tym kontekście rozdział trzynasty, w którym autor odwołuje się do mitycznej postaci Medei, sprawczyni dzieciobójstwa, która nie pozwoliła nawet na wyprawienie im pogrzebów. Jugosławia tak właśnie pożera swoje własne dzieci. Zabija je, a gdy odkopani z ziemi ruszają wraz z konwojem, napada na nie – i podpala. W tym samym rozdziale jest jednak promień czystego uczucia: mały Zeko, Chorwat wyczekuje telefonu od matki. Choć wszyscy wokół go powstrzymują, on podchodzi do dzwoniącego aparatu i przypłaca tę miłość strzałem od snajpera. Zdąży tylko powiedzieć: “Mamo, to ty?”. Strzały snajpera, jak kamyki rzucane prosto w okno, a więc znów: wskazówki Medei.

Pisanie o wojnie wymaga od pisarza rewizji wszystkich założeń. Jak znaleźć właściwe słowa, jak je ze sobą zestawić, by oddać nimi to, co wydaje się niewyrażalne? Kiedy wybuchła wojna w Jugosławii Darko Cvijetić miał 24 lata. Przeżył ją, więc jako ocalony nie będzie mógł się z niej wyzwolić. Wojna obnaża słowa, tak samo jak obnaża niebo. Dociąża znaczenia, domaga się surowej precyzji. Kiedy Cvijetić pisze o śmierci na froncie, wyrzuca z tekstu wszystko, co zbędne. Relacjonuje z reporterskim zacięciem, unikając przy tym wielkich słów. “Nie mieli żadnej broni, ani mundurów. Jeden trzymał butelkę z jakimś płynem, pewnie z benzyną. I to on Eda polał. Drugi go trzymał. Trzeci odpalił zapałkę i rzucił na Eda”.

A pomiędzy tymi kronikami pozwala słowom eksplodować, układając je w poetyckie frazy: “Każdego ranka uczę się słońca własnymi oczami, powiedziała, zachowaj to słowo w słoju, jakby było takim przetworem na zimę. Usta trzeba bardziej przywrócić jedzeniu, a mniej mówieniu – przeżuwanie, a nie śpiewanie, mlaskanie i myślenie. Może poetów należałoby zamknąć w tubkach z krwią. Żeby nauczyli się wyciskać, chodzić po świecie z torbą jabłek w odwiedziny do szpitala”.

Jako prozaik Cvijetić zbiera historie jak szczątki i wpisuje je w porządek opowieści. Jako poeta nadaje im wymiar symboliczny. Pokazuje, że ból wojny jest tragicznie uniwersalny, a każdy z tych żywotów mógł dokonać się praktycznie wszędzie. Obolałe narody chronią się pod tym samym niebem, a czas wcale nie goi im ran. Raczej podsuwa kolejne artefakty, które wobec bagażu doświadczeń zyskują nowe, nieraz makabryczne znaczenia. Roztrzaskana figurka gipsowego Jezusa, który wcale nie zabrał nikogo do nieba. Ikona z pozytywką babci Hany. Ogień w domu babci Mai. I skrzydła wrzucone do wiadra pełnego rybich głów. Anielskie skrzydła Andzielo, który wysadził się nad Saną granatem.

I jeszcze jedna scena na koniec: symboliczna ofiara. Darko, który przez dwa dni swojego życia pełnił funkcję strażnika obozu Trnopolje, został wytypowany, by pośród więźniów znalazł jakiegoś rzeźnika. Kogoś, kto z wprawą zarżnie i przygotuje jagniątko. Darko wypełnił to zadanie, nie przeczuwając, jak tragiczny będzie jego finał. Rozdział relacjonujący to wydarzenie jest poprzedzony złowieszczym wierszem O królu olch Goethego, w którym ojciec wraz z synem odbierają poród cielaka. Darko, “było tak?” pyta narrator, kierując uwagę czytelnika na symbole ofiary i krwi. “A może było tak?” dopytuje w kolejnym rozdziale. Motywy literackie (jak to jednoznaczne wskazanie romantycznej gorączki Goethego) mieszają się ze Starym Testamentem, który raz po raz migocze między znaczeniami. Jagnię złożone w ofierze, pole cierniowe, “czarne paznokcie Bożych rąk po siedmiu dniach stworzenia”. Hebrajskie słowa ułożone w kształt rozdziału: dzień dobry, dobry wieczór, śmierć, nie będziesz zabijał. Słowa nagie, surowe i bezbronne, czekające na nowe konteksty. Na inne czasy i innych poetów. Słowa, które trzeba wyjąć z pochowanych słojów, nauczyć się ich w nowych językach, w każdym zdaniu decydować, jakiego wariantu się użyje. Słowa, które odbijają porwane tożsamości i nawet w geście nazywania ręki każą wybrać: jesteś Serbem? Chorwatem? Zagubionym galicyjskim Żydem?

Nowe słowa na postjugosławiańskie czasy, w których trzeba spróbować jakoś żyć.
Jad (ręka), dwora (pszczoła), bajt (dom).

I tylko nieba pośród nich brak.