Bardzo się cieszę, że od początku narzuciłam sobie rygor, by każdy odcinek mojego podcastu trwał około piętnastu minut, by Państwa nie zanudzić i skupić się w tych opowieściach na tym, co najważniejsze. A cieszę się dlatego, bo znów trafiła mi się książka, o której mogłabym mówić godzinami – książka “Akuszerki” pani Sabiny Jakubowskiej.
Wyjątkowo jednak nie zacznę od kreślenia tła, tylko od razu przejdę do samej powieści. A było to tak. Jest rok 1885. W pewnej podkrakowskiej wiosce o nazwie Jadowniki trwa właśnie poród młodej dziewczyny, Franciszki. Widzimy ją w chałupie, to jest jej pierwszy poród, ona jest zmęczona, wystraszona i nie za bardzo wie jak przez to wszystko przejść. Franciszka rodzi “wyrodka”, czyli martwe dziecko, ale mówi przy tym coś zaskakującego: że wiedziała, że tak będzie, że wody płodowe będą zielone, bo przecież ją topili. Na to wszystko Regina Perkowa, przybrana matka Franciszki mówi, że to nie ją topili, tylko jej prawowitą matkę i że zielone wody, które się jej majaczą to wody Czarcieńca, a więc takiego pobliskiego jeziora, w której bogobojna ludność urządzała sobie polowania na czarownice.
_____________________
Tekst jest skróconą wersją transkrypcji podcastu. Całość możesz odsłuchać tutaj:
Tak zaczyna się książka i ten krótki fragment świetnie oddaje jej tematykę, tonację i urok, wskazując nam, że na kolejnych kartach będzie dużo kobiet, dużo porodów i dużo historii takich jak te o Czarcieńcu, gdzie rzeczywistość miesza się z mitami, a prawdziwe historie z wyobraźnią autorki. I tak jest przez niemal siedemset stron. Wędrujemy z Franciszką przez kolejne drogi, kolejne porody i kolejne lata. Patrzymy jak dorasta, jak zdobywa fach w krakowskiej szkole położnych, jak staje się matką, ukochaną, córką, babcią, bo ta książka jest sagą i każda jej strona jest jak kolejny rysunek wielkiego drzewa życia. Aż w końcu tych gałęzi jest tyle, że musimy wspomagać się dołączonym szkicem od autorki, który jednak nie ma aż tak wielkiego znaczenia, bo nie chodzi tu o to, by kojarzyć wszystkie imiona, tylko by zasmakować tamtego życia.
Cokolwiek jednak nie powiem w ramach analizy, to najważniejsze jest to, że szczerze pokochałam i Franciszkę, i Reginę Perkową, i całe zastępy jadownickich bohaterek i bohaterów. To jest bezdyskusyjnie najważniejsze, że ta powieść kradnie serca i czyta się ją właśnie sercem.
Bohaterki i bohaterowie są tu nakreśleni z czułością, rozmachem i widocznym warsztatem pisarki. I to jest miód na moje serce, niezależnie od tego, czy patrzę na tę książkę jak czytelniczka czy jak literaturoznawczyni. Sami Państwo wiecie, że teraz książkę napisać może absolutnie każdy i że duża część książek, które stoją w empiku i są popularne to książki tak niechlujne, nieambitne i byle jakie, że żal tych drzew, które zostały na to poświęcone. Na szczęście oprócz takich pozycji trafiają się książki jak “Akuszerki”, napisane z takim szacunkiem do czytelnika, że jest to aż wzruszające. A skoro jesteśmy przy warsztacie, to dwa słowa o samej autorce.
Proza ponowoczesna ma to do siebie, że bardzo uwypukla sprzężenie twórcy z rynkiem. Chodzi w nim o to, że każdemu wydarzeniu literackiemu, każdej premierze książki towarzyszy szereg działań okołoartystycznych. Są to wywiady, spotkania autorskie, rozmaite teksty w mediach społecznościowych, sesje fotograficzne i tak dalej, i tak dalej. Im bardziej popularny autor, tym oczywiście tego więcej. Każdej z tych rzeczy przyświecają dwa cele, ściśle ze sobą połączone. Nadrzędnym jest oczywiście wypromowanie dzieła, by zwiększyć jego sprzedaż. By jednak to osiągnąć trzeba posłużyć się osobą autora i wyeksponować go medialnie w ramach jakiejś założonej strategii wizerunkowej.
To tak pokrótce, bo nie chcę teraz robić wywodu o autokreacjach, tylko zilustrować pewne zjawisko.
To wszystko mieliśmy także przy promocji “Akuszerek”, a więc na przykład serię wywiadów z autorką. I teraz: czego mogliśmy się z nich dowiedzieć i jakie to ma znaczenie dla odbioru powieści?
Po pierwsze tego, że pani Jakubowska nie tylko pochodzi z rodziny, w której kobiety były akuszerkami, ale też sama jest doulą, czyli osobą towarzyszącą kobiecie rodzącej. Odnotowanie tego faktu daje nam obietnicę, że ona po prostu wie, o czym pisze i że jest to ważna część jej życia, jej tożsamości.
Po drugie, wiemy że jest mieszkanką Jadownik, a więc opisanej w “Akuszerkach” wsi, że jest to miejsce bardzo bliskie jej sercu, bo pani Jakubowska należy nawet do Towarzystwa Miłośników Ziemi Jadownickiej. I to z kolei przybliża nam nie tylko te miejsca i tę społeczność, ale sprawia, że na etapie czytania my wiemy, że te lasy, drogi, te drzewa, te kapliczki i kościoły gdzieś tam naprawdę są. Że możemy na dobrą sprawę przejść ścieżką Franciszki chociażby do źródełka świętej Anny Samotrzeciej i zaczerpnąć tam wody, co jest w pewien sposób magiczne.
I po trzecie wiemy, że pani Jakubowska jest kobietą nauki i że obroniła doktorat na temat zmienności imiennictwa właśnie w Jadownikach. I to z kolei mówi nam o tym, że dostaniemy nie tylko piękną opowieść, ale też wielką historię, którą autorka poznała, napracowała się i spisała maksymalnie rzetelnie. Doktorat z nauk humanistycznych to jest proszę państwa orka, więc każdy kto się na to porywa musi naprawdę kochać swoją dziedzinę.
Co więcej, bardzo często jest tak, że pisarze tworzą książki przede wszystkim dla siebie, a więc po to, żeby pokazać, jak świetnie operują językiem, jaką mają wyobraźnię. A w tej książce to my czujemy się ważni. Czujemy, że ktoś napisał tę opowieść dla nas, żeby nie tylko się nią podzielić, ale żeby też sprawić nam tym przyjemność.
Widać tutaj zresztą świadome założenia pisarskie. Tu wszystko się zgadza – i kompozycja, i konsekwentna stylizacja języka, która jest dopracowana i przepiękna. Melodia tego języka jest wyniesiona z opowieści kobiet, z którymi autorka rozmawiała. I gdy czytamy tę powieść, to po pewnym czasie też zaczynamy myśleć takimi pewnymi zwrotami, na przykład możemy powiedzieć, gdy wstajemy z łóżka, że jesteśmy wielce uradowani. Ja tak bardzo podkreślam ten ogrom pracy, bo to jest po prostu rozbrajające, ale muszę dodać, że pomimo całej tej pracy w ogóle nie czuć ciężaru, czyli nie czuć tego, że ktoś tu się bardzo dla nas napracował i my się teraz musimy męczyć. Nie. Pomimo tego, że ta książka jest obszerna, wielowątkowa, wielopostaciowa i monumentalna, to czyta się ją z wielką łatwością, lekkością.
I wydaje mi się, że tak się dzieje dzięki temu, że autorka nie traci z oczu celu. A więc pomimo tego, że na przykład pisała o wioskach i o ludności wiejskiej, to nie dała się porwać mitom chłopskim. Takim, jakie były realizowane chociażby w powieściach pozytywistycznych. Bo tam, jeśli występowała ludność wiejska, to ona musiała być sprzężona z cyklem przyrody. I my, jako czytelnicy, musieliśmy to czuć i musieliśmy też żyć tym rytmem przyrody. Tutaj to wszystko jest oczywiście zainicjowane i wprost padają takie zdania, że najważniejsza zawsze była praca. Nawet jeżeli kobieta w połogu miała przykazane się oszczędzać, to przede wszystkim najważniejsza zawsze była praca. I to praca w polu zawsze miała pierwszeństwo. Ale to pole i ta ziemia nie przesłaniają nam treści.
I tak samo jak Jakubowska nie łapie wszystkich chłopskich mitów za ogon, tak samo nie łapie wszystkich takich chwytów biograficznych. Bo w tej powieści pojawia się bardzo wiele rzeczy, które jeżeli trafiłyśmy wcześniej właśnie na te wywiady, to możemy je z przyjemnością odkrywać w prozie. Jest na przykład piękny motyw miłosny, do którego Jakubowska wykorzystała chustkę swojej prababki, chustkę w kwiaty. Ta chustka jest też odwzorowana na okładce. To jest przepiękny motyw i on też nadaje takiej magicznej spójności i przenikania się tej historii.
Takim motywem będzie też belka. W jednym z wywiadów Jakubowska powiedziała, że u niej w domu, a w zasadzie za domem, jest jeszcze oryginalna belka z domu akuszerki Anny Czerneckiej. I że ona patrząc na nią wielokrotnie zastanawiała się, ileż razy ta Czernecka patrzyła na tę belkę. O czym wtedy myślała? Ileż razy się przed nią modliła? Bo jest to społeczność bardzo pobożna, ale nie jest to w żaden sposób nachalne.
Takim motywem jest też zeszyt akuszerki, zeszyt ze szkoły położnych, Szkoły Królewsko- Cesarskiej w Krakowie. Zapiski z tego zeszytu znalazły się w powieści, przepisane z oryginalną pisownią, gdzie paznokcie są zapisane przez G, jako paznogcie. I jest to i bardzo ciekawe, i rozczulające, bo czytamy tam, jak wielkie poczucie wyjątkowości miały dziewczyny uczące się w tej szkole. Ale wyjątkowości nie w sensie snobistycznym czy egocentrycznym, tylko one rzeczywiście czuły, że ich praca jest powołaniem, że one są w tym miejscu dlatego, żeby nieść pomoc kobietom bez względu na wszystko. Jeżeli rodząca będzie nas potrzebować, to mamy do niej iść, nie oglądając się na nic, ani na własne samopoczucie, ani na to, czy się prywatnie zgadzamy z tą kobietą w jakiejkolwiek kwestii.
Jest tam oczywiście też bardzo wiele zabawnych momentów, jak na przykład to, że kandydatki do tej szkoły musiały poświadczyć swoją moralność. Ale ta zasada dotyczyła wyłącznie dziewcząt, bo gdyby mężczyźni czy też chłopcy musieli coś takiego zaświadczyć, to prawdopodobnie żaden by się w tej szkole nie pojawił.
I ten zeszyt też jest takim przypomnieniem świata, którego już nie ma. Zresztą muszę przyznać, że wielokrotnie w czasie czytania tej książki albo w czasie opowiadania o tej książce łapałam się na tym, że dochodzi do mnie, że świat, który znamy codziennie się kończy. I że to, co teraz jest dla nas taką oczywistością, teraźniejszością, za jakiś czas będzie tylko wspomnieniem czegoś bardzo odległego.
Dlatego też z wielkim uśmiechem czytałam o naszych bohaterkach, wyobrażając sobie stare izby znów wypełnione miłością, czułością. Zapachem chleba. Codzienną rutyną dnia albo brakiem rutyny. To było takie bardzo wzruszające. Ale moje wzruszenia mają swoje źródła w wielu doświadczeniach. I to jest dokładnie to, o czym mówił Roman Ingarden, a więc to, że sam tekst jest taką strukturą potencjalną i że to my, czytelnicy jesteśmy jej dopełnieniem. Sam tekst nie istnieje bez czytelnika i dopiero jego odbiorca jest w stanie nadać mu sens, albo nawet nie tyle nie istnieje, co istnieje podwójnie: pierwszy raz jako samo dzieło i drugi raz właśnie w tej relacji dotykającej podczas czytania.
I tak też właśnie jest ze mną w odbiorze tej powieści. Kiedy ją czytam, to czuję się tak, jakbym słuchała mojej babci. Moja babcia opowiadała mi swoje historie, które były bardzo bliskie tym historiom opisanym w książce. Opowiadała mi o bardzo tragicznych porodach i o takiej historii z wielkimi wojnami, z głodem, z powodziami, z chorobami, z noszeniem dzieci na plecach po czterdzieści kilometrów do szpitala. Opowiadała mi o takich porodach, które jej bardzo zapadły w pamięć. O dzieciach, które rodziły się na wozie w drodze do ośrodka zdrowia. I to przecież były tak nieodległe czasy, raptem kilka dekad nas dzieli od tych doświadczeń.
I kiedy czytałam Jakubowską, to słyszałam w głowie głos babci, słyszałam jej powiedzenia i słyszałam też bardzo podobną energię i mądrość życiową do właśnie Reginy Parkowej, która zawsze mawiała, że wszystko da się w życiu przetrzymać i że nigdy nie jesteśmy na nic ani za starzy, ani za młodzi. Zawsze jest jakiś początek, zawsze możemy zmienić swoje życie.
Dlatego też warto wziąć poprawkę na to, o czym jest ta książka, a potem po prostu się w niej zanurzyć. I absolutnie nie można się tej książki bać. W niej nie ma niczego makabrycznego, a wszystko jest opisane z taką czułością i pomysłem, że nawet Łaskawość, Śmierć wydaje się nam błogosławieństwem. Wszystkie nasze lęki są oswojone, wszystkie demony są poukładane, a po przeczytaniu zostaje w nas takie wielkie poczucie pustki i oczekiwania na kolejne losy naszych bohaterek.
Bardzo Państwu dziękuję za wysłuchanie tego odcinka i myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że pani Jakubowska napisała po prostu wielką, piękną rzecz. I że udało jej się to także dlatego, że przez cały czas była wierna swoim pasjom, szukając sposobu na opowiedzenie o cudzie życia i przetłumaczenia tej, bądź co bądź niepojętej tajemnicy na język literatury. Pięknej, ponadczasowej i przecież dotykającej każdego z nas.